O pasywności liberalnych elit, niepokojącym dążeniu do plemiennej jedności i najbliższej przyszłości polskiego kina z Przemysławem Wojcieszkiem rozmawia Łukasz Kolender.
Łukasz Kolender: Po premierze „Knives Out” we Wrocławiu mówił Pan, że stracił zainteresowanie kinem artystycznym. Co Pan przez to rozumie?
Przemysław Wojcieszek: Moim zdaniem teraz jest czas na robienie kina, które wchodzi w bezpośredni kontakt z rzeczywistością, komentuje ją i próbuje uniwersalizować to, co się dzieje w tej chwili w Polsce. Znowu zaczęło mnie kręcić kino z kontekstem lokalnym, bo dzieją się rzeczy, które są bardzo niebezpieczne i zmierzają do głębokiej przemiany kraju, w którym żyję. Myślę, że jako artysta muszę o tym mówić. Ale podkreślam, że to moje odczucie, nie mnie osądzać, co kto robi. Każdy podejmuje taki temat, jaki mu wygodnie.
Dlaczego zdecydował się Pan nakręcić film w czerni i bieli oraz w nietypowym formacie obrazu?
To, że film jest kwadratowy, zaczęło się w zasadzie od żartu, ale stwierdziliśmy, że podoba nam się taki sposób kadrowania. Jest to portret młodych ludzi, wybraliśmy więc portretowy format, czyli kwadrat. Myślę, że to działa, fajnie się ogląda. Nawet jeśli ktoś na początku ma z tym problem, potem bardzo szybko w to wchodzi. Z kolei na czerń i biel zdecydowaliśmy się zarówno ze względów praktycznych, jak i artystycznych. Chcieliśmy, żeby film był surowy – tak w scenariuszu, jak sposobie filmowania. Czarno-biały obraz bardzo upraszczał nam pracę, mogliśmy używać mniejszej ilości świateł i tak dalej. Wydaje mi się, że taki zabieg dobrze koresponduje z tą historią.
Czy „Knives Out” jest wezwaniem do przebudzenia się młodych ludzi o poglądach liberalnych lub lewicowych? W filmie takie postaci nie są w stanie przeciwstawić się narastającej fali nienawiści, nacjonalizmu i ksenofobii.
Tak, są pasywne. Taka jest sytuacja w Polsce – tendencje nacjonalistyczne są coraz mocniejsze. Strona liberalna cały czas przegrywa, co jest niestety trendem europejskim, a nawet światowym. Nastąpił Brexit, za chwilę Trump może wygrać wybory, a Putin szykuje się do rozmrożenia wojny z Ukrainą. Dla nas może się to skończyć jeszcze większym zamordyzmem. Jednak elity liberalne nie radzą sobie z tym, nie dostrzegają zagrożenia. Kiedy kręciliśmy film parę miesięcy temu, byłem przekonany, że w momencie jego premiery takich filmów będzie już pięć, a jest jeden jedyny. W wielu ludziach budzi on skrajne emocje, także negatywne, ale o to chodzi, żeby zmusić ludzi do myślenia.
Sześć lat temu w filmie „Made in Poland”, a wcześniej w spektaklu pod tym samym tytułem, również portretował Pan młodego człowieka – wówczas był on rozczarowany światem, z anarchistyczną energią buntował się przeciw całemu społeczeństwu. Dziś ta wściekłość i gniew została zagospodarowana przez prawicowy ekstremizm. Skąd ta zmiana?
Też mnie to dziwi, próbuję zrozumieć. Nacjonalizm jest coraz silniejszy. Nikt nie wie, jak go zatrzymać. Jest niepokojący, bo nie skłania do myślenia, tylko plemiennej jedności. Wydaje mi się, że nie jesteśmy już zwierzętami, możemy wznieść się ponad plemienne podziały i rozmawiać ze sobą ponadnarodowo. Czytam na ten temat sporo mądrych artykułów i wiele osób jest zgodnych, że musi dojść do jakiegoś przesilenia. Mam nadzieję, że nie stanie się to znowu kosztem zrównania z ziemią tego pięknego miejsca. Sztuka powinna o tym mówić i przed tym przestrzegać. Ludziom się wydaje, że fajnie jest być nietolerancyjnym i zionąć nienawiścią. To bzdura wynikająca z ignorancji i głupoty.
Podczas zbierania funduszy na dokończenie filmu mówił Pan, że publiczne instytucje wspierające kinematografię zostały już w Polsce całkowicie zawłaszczone przez nową władzę. Nadchodzą złe czasy dla polskiego kina?
Zależy, jakie filmy robisz, tej kasy jest całkiem spoko, ona musi na coś pójść. Świetnie będą sobie radzili artyści, którzy będą robić filmy o Zawiszy Czarnym albo Mieszku I. A jeżeli chcesz robić kontrowersyjne filmy współczesne, to masz przesrane. Ale z drugiej strony ludzie po raz pierwszy od wielu lat chcą pomagać. Jeszcze niedawno byli skłonni dawać tylko na chore dzieci – jeśli w ogóle – a teraz dają na wydanie książki albo dokończenie filmu. Obecnie wokół każdego projektu „opozycyjnego” tworzy się pewna społeczność, ludzie chcą wiedzieć, co się z tym dalej dzieje. Czuję, że po raz pierwszy mam naprawdę mocny kontakt z publicznością. Czegoś takiego nigdy nie przeżyłem, to jest fantastyczne.
„Polska krew”, Pana najnowszy spektakl teatralny, będzie kontynuował tematy podjęte w „Knives Out”?
To jest coś, co się w tej chwili dopieka, premiera odbędzie się piątego sierpnia. To bardzo anarcho-punkowy spektakl, w ogromnej mierze oparty na interakcji z widownią. Jeżeli ona to łyknie, to wszyscy będziemy w niebie, jeżeli nie, to szybko zamkniemy cały interes. To rodzaj rozmowy z widzami na temat tego, co dzieje się w tej chwili w Polsce. Jest to lekkie, a jednocześnie obrazoburcze, ale traktuje o bardzo poważnych sprawach. Stajemy na głowie, żeby wszystko było OK. Znalezienie miejsca i pokazanie takiego niegrzecznego spektaklu jest coraz trudniejsze.
Rozmawiał: Łukasz Kolender, Głos Dwubrzeża
« Wyśnić film – Piotr Dumała Sepia i technikolor – „Kamper” »
ZNAJDŹ NAS