O oszczędności słów, przekraczaniu granic w sztuce oraz projekcie filmu o Keithie Richardsie z Bogdanem Dziworskim rozmawia Łukasz Kolender.
Łukasz Kolender: Obejrzał Pan dzisiaj wspólnie z publicznością „Kilka opowieści o człowieku”. Zdarza się Panu wracać do własnych filmów sprzed lat?
Bogdan Dziworski: Tylko przy takich okazjach jak dzisiaj. Obejrzałem ten film po długiej przerwie i wydaje mi się, że raczej się nie zestarzał, co potwierdzają rozmowy z publicznością. Oglądam swoje filmy, kiedy muszę, na przykład przy korekcji cyfrowej. Ale poza takimi przypadkami uznaję, że film jest zrobiony, koniec kropka.
Czy zestaw filmów wybranych w antologii wydanej przez Narodowy Instytut Audiowizualny jest reprezentatywny dla Pana twórczości?
Wielu filmów brakuje, choćby filmu o Beksińskich, który robiłem we Francji czy „Wdech-wydech”, zrealizowanego wspólnie ze Zbyszkiem Rybczyńskim. Jeśli to wydanie się dobrze sprzeda, może powstanie jakiś aneks, w którym pojawią się pozostałe filmy.
Mottem tego wydania jest cytat: „Patrz w nieskończoność i jednocześnie na swoje buty”.
Rzeczywiście, powiedziałem tak kiedyś i chyba coś w tym jest. Patrzeniem ogarniamy więcej niż powinniśmy, jednocześnie buty i nieskończoność.
Czy chodzi również o to, że często opowiada Pan w swoich filmach o uniwersalnych problemach poprzez skupienie się na szczegółach, konkretnych postaciach lub rzeczach?
Ciekawie zgłębił Pan tę myśl. Zwykle, kiedy robię film, chcę dać widzom do myślenia. Każdy będzie miał swoją interpretację. To właśnie jest fascynujące.
W wielu filmach rezygnuje Pan z użycia słów, opowiada Pan przede wszystkim obrazem, a także dźwiękiem.
To kwestia autorskiej decyzji, którą trzeba podjąć przy każdym filmie. Na przykład „Kilka opowieści o człowieku” mógłbym oprzeć na opowieściach mojego bohatera, które były genialne. Ale świadomie to wyciąłem, dzięki czemu film zyskuje na klarowności. Natomiast kiedy potrzebuję użyć słów, po prostu ich używam. Nie zachęcam też nikogo do rezygnowania z nich na siłę, to nie jest uniwersalna recepta.
Tradycyjny etos dokumentalisty, w polskim kinie reprezentowany przede wszystkim przez tak zwaną Szkołę Karabasza, kazał odrzucać stosowanie inscenizacji. Z kolei Pan łączy kino dokumentalne z eksperymentalnym. Pana zdaniem dokumentalista powinien sobie wytyczać jakieś granice?
Granice trzeba omijać, przekraczać. W sztuce nie ma reguł. Trzeba puścić wodze wyobraźni. Granice są pewną formą cenzury, sprawiają, że twórca czuje się do czegoś zobligowany.
Po 1990 roku milczał Pan jako reżyser przez niemal ćwierć wieku. Transformacja ustrojowa zaszkodziła polskiemu filmowi eksperymentalnemu?
Rzeczywiście, do lat 90. mogłem robić film za filmem, takie były czasy. Moje filmy zazwyczaj nie zahaczały o politykę, nie miałem więc problemów z cenzurą. Jednym z niewielu wyjątków był „Hokej”, w którym w scenie rzucenia rękawicą przez zawodnika radzieckiego w innego hokeistę dodałem dźwięk wystrzału z pistoletu. Ale wyciszyłem ten dźwięk i jakoś to przeszło. A później zaczęły się kłopoty z pozyskiwaniem funduszy, teraz trzeba się o nie starać kilka lat. Na szczęście mam też drugi zawód, pracowałem więc jako operator dla innych reżyserów, kręciłem między innymi dokumenty Pawła Pawlikowskiego.
Wielokrotnie kręcił Pan filmy o sporcie. Skąd fascynacja tą dziedziną?
Po prostu lubię sport, filmy należy kręcić na tematy, które się czuje. Do dziś staram się zachować kondycję fizyczną. Interesuję się nordic walkingiem, planuję nawet wydać na ten temat książkę.
Film, który właśnie Pan realizuje, będzie opowiadał o Andym Warholu. Dlaczego właśnie jego postanowił Pan uczynić bohaterem?
Mamy wspólne łemkowskie korzenie, wywodzimy się z tego samego kręgu kulturowego i tej samej grupy etnicznej. Nie fascynowałem się nigdy jego twórczością, tylko tym, że jesteśmy ziomkami, a nawet bardzo dalekimi kuzynami. On miał swoją Fabrykę, a ja zbuduję swoją, w moim stylu.
Jeszcze większym zaskoczeniem był dla mnie projekt kolejnego filmu, w którym chce Pan opowiedzieć o Keithie Richardsie, legendarnym gitarzyście The Rolling Stones.
Pomysł jest taki: przyjeżdża nieopierzony muzyk z Polski do mistrza i tworzą razem wielki przebój.
Jest szansa, że w filmie wystąpi sam Richards?
Tak, w kontakcie z Richardsem pomaga mi Zbyszek Rybczyński. On jest znany w tamtejszym środowisku, zrealizował słynny teledysk do „Imagine” Johna Lennona, współpracował też z Mickiem Jaggerem. Nie mam jednak zamiaru wykorzystywać znajomości, tylko przedstawić dobry projekt. Nie chodzi mi też o poszerzenie publiczności dzięki wykorzystaniu gwiazdy, chcę po prostu zrobić dobry film.
Rozmawiał: Łukasz Kolender, Głos Dwubrzeża
« Buddyzm odczarowany – Rafał Skalski W pierwszym tygodniu sierpnia na Dwóch Brzegach w Janowcu rządziły dzieci »
ZNAJDŹ NAS