O rytuałach przejścia, różnicach między światem zachodnim i wschodnim oraz definicji filmu dokumentalnego z Rafałem Skalskim, reżyserem „Mnicha z morza”, rozmawia Joanna Kiedrowska.
Joanna Kiedrowska: Pokazuje Pan w filmie rytuał przejścia, który w swoim charakterze ma wymiar uniwersalny. Dlaczego zdecydował się Pan opowiedzieć akurat historię tajlandzkiego chłopca i mnichów buddyjskich?
Rafał Skalski: Rytuał inicjacji w dorosłość zawsze był dla mnie bliskim tematem, poruszyłem go również w moim pierwszym filmie. O tej charakterystycznej formie inicjacji, którą widzimy w „Mnichu z morza”, przeczytałem po raz pierwszy już siedem lat temu, kiedy „Przekrój” opublikował artykuł o krótkoterminowych mnichach. Zastanowiło mnie, na ile jest to wewnętrzna podróż, prawdziwe duchowe przejście. Chciałem sportretować rytuał właśnie w tym kontekście – jeśli nie mamy na co dzień kontaktu z duchowością, czy można w tak krótkim czasie coś zmienić i dotrzeć do tej wewnętrznej prawdy?
Plakat filmowy przywołuje skojarzenia z wewnętrznym rozdarciem, ale przy uważnym oglądzie można dostrzec drugą osobę, patrzącą jakby z boku.
Plakat jest autorstwa Patryka Mogilnickiego, bardzo zdolnego ilustratora. Film, podobnie jak plakat, pokazuje takie rozwarstwienie. Każdy z nas ma wiele oblicz i tak samo Ball, główny bohater, podczas pobytu w klasztorze walczy ze sobą, aby skupić się na modlitwie, a nie aktywności online i nie do końca mu się to udaje. To są właśnie dwie twarze Balla. Na plakacie można też jednak odnaleźć koncept dwóch mnichów – Ball w klasztorze spotyka opata, postać o wiele bardziej charyzmatyczną, który też ma swoją idée fixe.
O „Mnichu z morza” pisze się, że jest prowadzony bardzo statycznie. Czy to jakaś próba wprawienia widza w stan medytacji?
W klasztorze czas upływał wolniej niż w Bangkoku, aczkolwiek już w trakcie realizacji okazało się, że zdjęcia w mieście kręciliśmy bardzo podobnie. Pierwsza sekwencja przedstawiająca imprezowe życie jest kręcona całkowicie „z ręki”. Później jednak, ze względu na powtarzalny rytm życia bohatera – impreza, praca, oglądanie z mamą telewizji, potem znowu impreza, praca i tak dalej – zdecydowaliśmy się na subtelną, spokojną obserwację. Koniec końców obie części filmu są zrobione podobnie, co pokazuje, że życie składa się z rutyny i powtarzalności, tylko czasem innego rodzaju. Osobiście wolę też dokumenty kręcone spokojnie. Nie przepadam za filmami nadużywającymi kamery „z ręki”, bo w życiu codziennym dosyć spokojnie patrzymy na rzeczywistość i rzadko “trzęsie” nam się spojrzenie.
W zachodnim świecie istnieje pewna moda na filozofię buddyjską. Jak bardzo na Wschodzie różni się podejście do medytacji i kontemplacji proponowanej przez Buddystów?
To zupełnie inny świat. Co ciekawe, Zachód od kilkudziesięciu lat odkrywa buddyzm i rzeczywiście jest on modny, a w moim filmie ten mistyczny buddyzm jest troszeczkę odczarowany. Przypomina polski katolicyzm, bo jest oparty na rytuałach i obrzędowości. Podczas święcenia na mnicha ludzie przenoszą naszego bohatera kilka razy wokół świątyni Wat Khun Samut, co przywodzi na myśl naszą pierwszą komunię czy wesele. Mimo że w klasztorze jest chwilami mistycznie, opat jest raczej kierownikiem budowy nadzorującym prace nad wielkim pomnikiem Buddy niż spokojnym, medytującym mnichem.
Świątynia Wat Khun Samut, znajdująca się niegdyś w centrum wioski, dziś w wyniku zmian klimatycznych jest w zasadzie otoczona wodą. Symbolicznie rzecz ujmując, można powiedzieć, że dla duchowości, zalewanej współczesnym życiem, jest coraz mniej miejsca.
Na początku prac nad filmem wyjechaliśmy do Tajlandii w 2011 roku, gdzie odkryliśmy właśnie ten klasztor. Stwierdziłem, że jeżeli znajdę bohatera, który będzie chciał się święcić na mnicha i którego uda mi się przekonać do spędzenia dwóch tygodni w tej świątyni, może to uruchomić bardzo ciekawy ciąg skojarzeń. Cieszę się więc, że widownia te znaczenia odnajduje.
Paweł Łoziński mówił, że dziś różnice między filmem dokumentalnym a innymi formami trochę się rozmywają. Przywiązuje Pan wagę do granic i definicji?
Wydaje mi się, że granice i definicje mają mniejsze znaczenie niż odbiór filmu. Niektóre filmy nazywa się dokumentami, mimo że właściwie tak nie jest. Trudno wyznaczyć taką granicę, ale ona istnieje, każdy ma ją gdzieś w sobie. Dla mnie tą granicą byłoby zatrudnienie osób do udawania innych ludzi i odtwarzanie w ten sposób różnych sytuacji. Co innego u Pawła Łozińskiego, tam są rzeczywiste emocje bohaterów mówiących o własnych przeżyciach i prawdziwa forma psychoterapii. Jego film jest dla mnie bardzo dokumentalny mimo zastosowanych tam zabiegów. „Mnich z morza” jest na wskroś obserwacyjnym filmem, w zasadzie jedyną ingerencją jest doprowadzenie do spotkania bohatera z opatem. Jednak w żadnej formie dokumentalnej nie da się uciec od kreacji, choćby w postaci wyboru kadrów, nie mówiąc już o etapie montażu. To prawo artysty. Jedni kreują mniej, inni bardziej. Wydaje mi się, że wszystkie moje dokumenty oddają rzeczywistość.
Rozmawiała: Joanna Kiedrowska, Głos Dwubrzeża
« Społeczny eksperyment – „Komuna” Buty i nieskończoność – Bogdan Dziworski »
ZNAJDŹ NAS