O wchodzeniu i wychodzeniu z postaci, kondycji polskiego kina i bieganiu z pistoletem u Patryka Vegi z Magdaleną Cielecką rozmawia Filip Skowronek.
Filip Skowronek: Często mówi się, że gra pani silne, wyniosłe kobiety. Jak wygląda praca nad postacią, którą trudno polubić?
Magdalena Cielecka: Nie biorę odpowiedzialności za to, jak mnie widzą reżyserzy, a widzą często w rolach kobiet okrutnych albo bezkompromisowych. Staram się w każdej postaci znaleźć człowieka. Ale nie ukrywam, że tak zwane negatywne postaci są ciekawsze od pozytywnych. Mają w sobie sprzeczność, dzięki której postać żyje. Nikt nie jest z gruntu zły. Na drogę zła wchodzi się z rożnych przyczyn. Konflikt, ten rodzaj ambiwalencji moralnej, osobowościowej jest dla twórcy – i dla widza – ciekawy. W sztuce poszukuje się zawsze jakiegoś pęknięcia.
Budowanie takiej roli jest trudniejsze?
Może powiem banał, ale każda postać jest wyzwaniem. Oczywiście im postać dalsza od nas samych, tym większe wyzwanie, tym bardziej trzeba się z czymś zmagać w sobie, poszukać zupełnie nowych tonów od tych, którymi posługujemy się w życiu.
Zdarza się taką rolę odchorować? Boleśnie przeżyć wychodzenie z postaci?
To zależy od momentu w życiu. Od tego, na ile jest się pogodzonym ze sobą, a na ile ze sobą walczy. To też zależy od doświadczenia i wieku. Gdy byłam młodsza, trudniej znosiłam role bardziej wymagające i trudniej z nich wychodziłam. Nie mając dostatecznego warsztatu ani wystarczającej ilości własnych doświadczeń, musiałam te doświadczenia w sobie wywołać. Zdarzało się, że celowo mieszałam rzeczywistość z fikcją, żeby wejść w postać. Ale z wiekiem, kiedy człowiek lepiej rozumie siebie, to wychodzenie jest łatwiejsze. Bo też koszty grania postaci „ekstremalnych” są mniejsze. Mamy już narzędzia, które pozwalają nam lepiej ochronić swoją tożsamość.
A druga strona medalu? Czy mierzenie się z bohaterką bezwzględną lub okrutną może przynieść coś pozytywnego?
Zdecydowanie tak, ponieważ to jest najszczersza empatia. Nie mogąc przeżyć – na szczęście! – pewnych rzeczy, ale starając się je zrozumieć, rozwijam w sobie empatię. Staram się zrozumieć najgorsze sytuacje, najgorsze motywacje. Jaka była droga do tego momentu, jaka była jego przyczyna, gdzie był jakiś deficyt, który tych ludzi popchnął do takich czynów. Rozumiem moją bohaterkę ze „Zjednoczonych stanów miłości”, co nie znaczy, że ją usprawiedliwiam czy też lubię. Ale ona mnie wzrusza w tym sensie, że wzbudza mój żal.
Wspominała pani w wywiadach o niedosycie propozycji filmowych. W ostatnich latach pojawiło się wielu nowych twórców, jednocześnie jednak aktorzy niegdyś kultowi stali się nieobecni. Przewiduje pani poszerzenie się w kinie polskim przestrzeni dla ambitniejszych projektów?
To jest naturalna kolej rzeczy. Każdy czas ma swoich bohaterów. Kondycja ludzka faluje – są pewne nastroje, które twórcy podejmują często nawet podświadomie. Które za chwile będą bardzo nośne. W latach 90. to była potrzeba zbliżenia się do takiego męskiego kina akcji według amerykańskich wzorców. Teraz być może staramy się spojrzeć bardziej intymnie na życie wewnętrzne, a kobiety są tego emanacją, najlepszymi przedstawicielkami tego nurtu. Bardzo się cieszę, że reżyserzy przyjmują perspektywę kobiet, że te filmy są doceniane, również na świecie. Dla innych twórców będzie to oznaczało, że można zrobić kameralny film z kobietami, gdzie niekoniecznie trzeba do siebie strzelać. Nie będą się bali zainwestować swojego talentu.
Z drugiej strony „Córki dancingu” nie spotkały się chyba ze zrozumieniem szerokiej publiczności.
Nie mam takiego poczucia. Raczej podzieliły publiczność. Istnieją rzesze fanów, a wręcz fanatyków tego filmu. Powiem tak: publiczność ma zawsze rację. I to jest jej święte prawo, jeżeli film się nie podoba. Nie można jej za to obwiniać. Być może znaczy to, że te filmy powstały jeszcze za wcześnie dla tak zwanego szerokiego widza. Wyprzedziły swój czas. Pamiętam sytuację z Egoistami z 2000 roku którzy byli wtedy zupełnie niezrozumiani. To był film zbyt radykalny, zbyt nowoczesny w języku i formie. A teraz przeżywa swoje drugie życie w obiegu domowym.
Mówi pani, że nie zawsze trzeba do siebie strzelać. Ale kino gatunkowe wychodzi nam coraz lepiej. Czy film popularny może być polem do aktorskiego rozwoju?
Zagrałam w trzeciej części „Pitbulla”. To jest najlepsza puenta moim zdaniem. Jestem ciekawa takiego kina. Pracowało mi się z Patrykiem Vegą wspaniale. Gram bardzo trudną, skomplikowaną i niejednoznaczną postać. I biegam z pistoletem, co bardzo mnie cieszy. Nie zamykam się na to. Zagrałam w „Zakochanych” – pierwszej polskiej komedii romantycznej. Straszono mnie wtedy, że sprzeniewierzam się wszelkim ideałom ambitnego kina. To nie tak. Meryl Streep też zagrała w „Mamma Mia!”. Aktorzy muszą mieć prawo do sprawdzania siebie i odskoku od wizerunku. Możliwość prezentowania siebie widowni za każdym razem w innym entourage’u jest istotą aktorstwa.
Rozmawiał: Filip Skowronek, Głos Dwubrzeża
« „Miasteczko bawi się, film trwa!” Perspektywa dziecka – Marta Nieradkiewicz »
ZNAJDŹ NAS